Anna Bakuła

Współdziałanie z procesem zdrowienia

22 października 2015  

W pomaganiu osobom uzależnionym ważne jest to, co umiem, czytam więc fachowe książki, stale się dokształcam. Myślę o pacjencie, zastanawiam się, ciągle zadaje sobie pytanie, dlaczego postąpiłam właśnie tak i czy można było inaczej. Szukam nowych rozwiązań, nie znoszę schematów. Korzystam z wiedzy i umiejętności moich kolegów po fachu, dużo czasu spędzam rozmawiając i dyskutując z przyjaciółmi z lecznictwa odwykowego na tematy zawodowe.

Anna Bakuła
psycholog, Poradnia Terapii Uzależnienia od Alkoholu, Ostrów Mazowiecki

Siły dodaje mi to, że w uzależnionym pacjencie staram się widzieć przede wszystkim człowieka, który siedzi przede mną ze swoim cierpieniem, a potem dopiero jego problem. Jest taki moment w spotkaniu terapeutycznym, który zna każdy z nas, pomagaczy, kiedy ważny jest przede wszystkim kontakt, a nie suchy profesjonalizm, kiedy nie mają znaczenia testy i diagnozy – często właśnie ta chwila może zadecydować o całym dalszym życiu. Rozpoznawanie tego momentu i umiejętność bycia w nim z pacjentem to nasza siła.

Patrzę też na pacjenta z różnych perspektyw: nie tylko przez pryzmat jego uzależnienia i nie tylko w tym momencie, ale z perspektywy całego jego dotychczasowego życia. Chcę dobrze go zrozumieć. I widzę małego chłopca, który miał problemy w dzieciństwie, był samotny i bity, a później w szkole zawsze czuł się gorszy, inny. Widzę młodego, nieśmiałego mężczyznę, jak odkrywa tajemniczą moc alkoholu, który dodał mu odwagi, pozwolił wreszcie poczuć się spokojnie. Widzę następne lata, kiedy opowiada o swoim małżeństwie i dzieciach. Słucham o zawłaszczaniu przez alkohol wszystkiego, co miało być w jego życiu cenne i dobre. Moją siłą jest pragnienie zrozumienia człowieka, później zajmuję się jego objawami.
Moją siłą jest być może też to, że czuję jego cierpienie. Nie oceniam tego, co robił, kiedyś oceni to on sam. Wiem, że jestem po to, żeby pokazać mu kawałek drogi ku lepszemu, pokazać nadzieję, początkowo przyjmując jego perspektywę i rozumiejąc, że w danym momencie mój pacjent ma wiele subiektywnych powodów, dla których tak właśnie interpretuje to, co się dzieje w jego życiu. Moja empatia nie oznacza, że zgadzam się z nim we wszystkim i że podzielam jego opinie, lecz że znam i rozumiem jego mechanizmy obronne, działanie systemu zaprzeczania, którego wpływu on nie jest w stanie kontrolować.
Mocą mogą być wypowiadane przeze mnie słowa, waga ich treści, ale i sposób mówienia. Kiedyś ktoś powiedział: „Mów z serca do serca” – siła tkwi w prostocie i czytelności przekazów, ale i w uśmiechu, i w pochyleniu się nad drugim człowiekiem. Pracuję swoją osobowością, w pewien sposób dzielę się z pacjentami sobą, swoim sposobem widzenia świata, traktowania ludzi, swoją wiarą w ich uczciwość i siłę, wiarą, że zawsze można wstać, nawet jeśli już nikt w to nie wierzy. Tak pracuje większość z nas, inaczej nie dałoby się wytrwać przez wiele lat w lecznictwie odwykowym i w psychiatrii.
Wierzę też głęboko, że dobrze jest, jeżeli terapeuta nie jest śmiertelnie poważny. Pomagam moim poczuciem humoru, śmieję się z pacjentami bardzo często, sama szukam powodów do tego, żeby się uśmiechnęli. Zresztą wiadomo o tym też z literatury: pogoda ducha pomaga w trzeźwieniu.
Od 28 lat pracuję w psychiatrii, te lata nauczyły mnie pokory wobec drugiego człowieka, a raczej wobec sposobu doświadczania przez niego życia. Wiem, że jest w nim samym siła, której on w tej chwili nie czuje – zalana gorzałą, ale jest. Szukam w jego życiu zdrowych okresów, pokazuję mu dobre momenty, pokazuję mu jego własne zasoby, pomagam odnaleźć swoją siłę i dostrzec, że tak naprawdę nie jest sam. A jednocześnie jestem pokorna wobec mocy uzależnienia, wiem że z tą siłą należy obchodzić się jak z ogniem, ostrożnie. Pomagam też czasem, kiedy jest bardzo ciężko, moją wiarą w Anioła Stróża – ale o tym nie będę już pisać.

Andrzej Korzeniewski
były pracownik Odziału Odwykowego w Pruszkowie

Kiedy ponad 20 lat temu sam zacząłem korzystać z pomocy, pierwszą osobą, która stanęła na drodze mojego zdrowienia czy trzeźwienia, był Adam z Opola. Pomyślałem wtedy, że chciałbym być taki jak on. Cechowały go luz, swoboda, specjalny sposób wysławiania się. Wydawało mi się, że mówił same mądre rzeczy. Potem, kiedy sam zacząłem pracować jako terapeuta, dużo wysiłku wkładałem w to, żeby mądrze mówić. Postrzegałem osoby, które mi pomagały, jako stonowane, spokojne, więc starałem się być taki sam.
Zacząłem pracować z narkomanami w ośrodku w małej wiosce i tam takiej roli nie grałem. Wtedy mi najlepiej wychodziło, bo pracowałem sobą: dzieliłem się z nimi swoimi umiejętnościami – majsterkowaniem, uprawianiem grządek, szkutnictwem, żeglarstwem. I znajdowały się osoby, które chciały mi w tym towarzyszyć, a potem mówiły, że im to pomaga. Nie miałem jeszcze prawie żadnego przygotowania do pomagania, a skutki były dobre.
Pamiętam, jak – próbując stworzyć siebie na obraz kogoś – ubierałem się w jakieś ciemne ubrania i workowate swetry (gdy dzisiaj o tym myślę, to mnie trochę śmieszy) i zaobserwowałem, że pacjenci zaczynali się podobnie ubierać i używać podobnych słów. Myślałem sobie, że oni się na mnie wzorują jak kiedyś ja na Adamie.
Tak, byłem dla pacjentów wzorem, a potem było mi ogromnie trudno się z tego uwolnić. To rodzaj pułapki: skoro jestem wzorem, to coraz bardziej staram się być nieomylny, coraz mniej pozwalam sobie na popełnianie błędów i staję się sztuczny – wtedy właściwie powinienem przestać zajmować się pomaganiem. To ślepy zaułek, nie ma miejsca, żeby się zajmować sobą, bo przecież wzór ma być wzorem, nieomylnym, wszystkowiedzącym i umieć ująć wszystko w słowa.
W ośrodku dla narkomanów, niczego nie udawałem, nieraz się myliłem. Do dzisiaj spotykam wiele osób stamtąd, które mówią, że byłem w ich życiu ważną osobą. A kiedy pytam: „Co takiego ważnego dla nich zrobiłem?”, słyszę: „Nic, byłeś”. Część z tych ludzi, z którymi przyłączali się do mnie przy realizowaniu moich zainteresowań czy hobby, do dzisiaj to robią i im dobrze wychodzi, bo stało się też ich drogą życiową.
Przypominam sobie, że na przykład wspólnie gotowaliśmy: lubię gotować, a oni robili ze mną różne potrawy w ilościach znacznych i było przy tym bardzo dużo zabawy. Kiedyś robiliśmy kartacze, czyli zeppeliny, naobieraliśmy strasznie dużo ziemniaków i na jakieś 40 osób (30 pacjentów i trochę personelu) wyszło mniej więcej 300 i musieliśmy to jeść przez tydzień. Po prawie dziesięciu latach spotkałem człowieka, który wtedy był w ośrodku, a on mnie pyta: „Pamiętasz kartacze?”.
Z tamtych pacjentów niewielu bierze narkotyki, troje z nich odnalazło mnie po latach w Tworkach, gdzie pracowałem, zwrócili się do mnie o pomoc. Myślę, że im – tak samo jak kiedyś mnie – były potrzebne autorytety. Chyba nie warto, jeśli się chce pomagać, bronić się przed tym, żeby być autorytetem. Natomiast trzeba być uważnym, bo potem łatwo popaść w zarozumialstwo: „Jestem najmądrzejszy, wiem wszystko i nic do mnie nie dociera”. W ogóle jest potrzebne takie miejsce, żeby móc na siebie spojrzeć z boku. Z przykrością patrzę, jak terapeuci, którzy kiedyś byli dla mnie autorytetami, stali się zarozumiali, nic do siebie nie dopuszczają, chodzą z głową w chmurach. A kiedyś to byli tacy fajni ludzie!
Nie sprawdza się sposób pomagania mechaniczny, taki, gdzie są tylko testy i diagnozy, gdzie mało jest miejsca na bycie wzorem, na osobowość, na to, żeby się cieszyć z doświadczania różnych nowych rzeczy. W ośrodku, o którym ciągle tu wspominam: hodowaliśmy kozy i krowy, naprawialiśmy łódkę, pływaliśmy na żaglach, remontowaliśmy domy. Pomagaliśmy też ludziom we wsi przy żniwach, przy wykopkach, odkopywaliśmy drogę, kiedy było dużo śniegu. Pamiętam, jak u najbliższych sąsiadów wichura pozwalała drzewa i chodziliśmy je ścinać. Porządkowaliśmy teren, zbieraliśmy śmiecie z rowów – po dwóch latach do tych rowów nikt już nie rzucał śmieci. Chodziło o ukształtowanie systemu wartości, o pokazanie, co jest ważne w życiu – można nakłonić innych, żeby zmienili swoje postępowanie, nie poprzez nakazy, tylko dając przykład.

Andrzej Bald
instruktor terapii uzależnień Poradnia Terapii Uzależnień i Współuzależnienia we Wrocławiu

Chciałbym na to pytanie odpowiedzieć – mocą Siły Większej niż moja własna, którą dla mnie jest Bóg. W rzeczywistości jednak często tak nie jest. Od 1992 roku pracuję w lecznictwie uzależnień jako instruktor. Na początku byłem jedynie niepijącym od kilku lat alkoholikiem, któremu zaproponowano pracę w odwyku. Pieniądze były niewielkie, ale nie to było najważniejsze. Byłem podekscytowany i pełen zapału, chciałem pomagać ludziom uwikłanym w straszną chorobę. Pamiętam, jak nie mogłem doczekać się końca dnia pracy w zakładzie, gdzie od 11 lat byłem zatrudniony jako elektryk, żeby pojechać do OLO, gdzie miałem pół etatu jako instruktor terapii. Pracowałem też na Oddziale Detoksykacyjnym, gdzie całymi godzinami namawiałem przebywających tam alkoholików do podjęcia leczenia, dzieląc się własnym doświadczeniem z okresu picia i trzeźwienia. To była moja jedyna siła – mówić o sobie i liczyć na to, że ktoś zechce pójść tą samą drogą.
Nie patrzyłem wtedy na zegarek, robiłem to z pasją, często zostając po godzinach. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie było w tym osobistych ambicji: kiedy ktoś zdecydował się na leczenie, moja pycha mówiła mi, że to tylko moja zasługa i moje Ja nadmuchiwało się jak przysłowiowy balon.
Wtedy – mimo że nie wierzyłem w Boga – inspirację do pracy czerpałem z książki „Sześć prawd Billa”, a ściślej z jej rozdziału „Bóg przemawia do Anonimowych Alkoholików”, w którym m.in. jest napisane: „Waszym wątłym i słabym rękom powierzam siłę, jakiej się nie spodziewacie, siłę, której skuteczności nie przewidują najwięksi uczeni…”. To była prawda. Niekiedy beznadziejni na pierwszy rzut oka alkoholicy po rozmowie decydowali się na podjęcie leczenia, a następnie w cudowny sposób powracali do zdrowia. Problem polegał na tym, że całą chwałę za to oddawałem sobie, a nie Bogu, powiększając i tak zawsze wybujałe ego.
Zaczął się okres radykalnych zmian w lecznictwie odwykowym: nowe programy w placówkach, szkolenie kadry, zupełnie inne metody pomagania. Uczestniczyłem w drugiej edycji Studium Terapii Uzależnień, podnosząc swoje kwalifikacje. Uczyłem się chętnie, w końcu zawsze chciałem zostać profesjonalistą, a praca w odwyku była już moim podstawowym zajęciem. Uświadamiałem sobie na każdej sesji, jak wiele mi brakuje, ilu rzeczy nie powinienem był robić, ile robiłem źle. Po STU wracałem do pracy, starałem się pracować inaczej, pisałem programy, układałem zadania, byłem coraz bardziej profesjonalny. Coś jednak zaczęło się zmieniać w moim podejściu do ludzi: coraz częściej mówiłem „wy”, a nie „my”, nazywałem ich pacjentami albo klientami i tak też ich traktowałem – jakbym zapominał, że jestem jednym z nich. Teraz moją główną mocą pomagania miał być profesjonalizm.
Doktor Martin, ksiądz alkoholik z USA, który był gościem na jednej z edycji STU, powiedział nam, że aby pomagać innym, trzeba mieć trzy cechy: charyzmę (miłość do ludzi), kompetencję i oddanie sprawie. Kiedy zaczynałem swoje pomaganie, byłem oddany sprawie i miałem więcej serca dla ludzi. Później górę wziął profesjonalizm, ale ceną był coraz większy dystans do tych, którym miałem pomagać. Coraz częściej patrzyłem na nich z góry.
Dodatkowo pieniądze zaczęły odgrywać coraz ważniejszą rolę i decydować o tym, co i gdzie mam robić. Nietrudno było to uzasadnić: mam żonę, która jest na urlopie wychowawczym, czwórkę dzieci, które muszę utrzymać, i wiele innych wydatków. Pracuję w kilku miejscach, dorabiam profilaktyką, często jestem zajęty od rana do wieczora. Czy to wpływa dobrze na jakość i siłę mojego pomagania? Moim zdaniem nie, a przecież to jest w tej pracy najważniejsze. Niestety zbyt często do głosu dochodziła rutyna: wyuczone metody, utarte schematy, uproszczony sposób myślenia. Nie ma czasu zastanawiać się nad każdym człowiekiem, który przychodzi po pomoc, jest ich w końcu tak wielu.
Na szczęście o to zatroszczył się Bóg i w swojej mądrości skierował mnie na cykl seminariów organizowanych przez Chrześcijańską Fundację De’Ignis z Niemiec, która zajmuje się pomaganiem osobom z zaburzeniami psychicznymi. Dopiero tam dotarło do mnie, że to nie ja w swojej mocy leczę i pomagam innym, tylko Bóg. Zrozumiałem, że On i tylko On ma moc uzdrawiania i uwalniania ludzi od ich wad charakteru, jak mówi Szósty Krok AA. Zawsze jednak, aby zrealizować swoje zamiary, posługiwał się ludźmi.
Uczestnicząc w tych seminariach, poznałem lekarzy, psychologów, terapeutów, którzy oprócz kompetencji mają coś, czego nie widziałem nigdy wcześniej: nieustannie pytają Boga, co mają uczynić dla człowieka, który został im powierzony, jaką rolę mają odegrać w jego życiu, jakich umiejętności mają użyć. Są pełni miłości i troski o ludzi. Głęboko wierzą, że Bóg kocha tych ludzi i chce im pomóc. Ta wiara powoduje, że mają wiele cierpliwości i łatwo się nie zniechęcają. Kiedy to zobaczyłem, pomyślałem, że to jest ten właściwy sposób pomagania.
Dzisiaj, po trzech latach uczestnictwa w seminariach, mogę powiedzieć, że jest to sposób wyjątkowo skuteczny, o czym miałem możliwość kilkakrotnie się przekonać. Nie wiem tylko, dlaczego tak rzadko korzystam z niego w moim codziennym pomaganiu. Pewnie wydaje mi się, że sam wymyślę coś wspaniałego: może jakąś ciekawą formę edukacji lub warsztat, a może cudowne zadanie terapeutyczne, które odmieni życie osoby szukającej pomocy. Nie chcę przez to powiedzieć, że robienie tych rzeczy nie ma sensu, chcę jedynie podkreślić, że jeżeli pomysły te są moje i nie pochodzą od Boga, to niewiele z tego wyniknie, ponieważ On powiedział w Ewangelii Jana: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić”. Wierzę, że tak jest w rzeczywistości.
Dlatego cieszę się, że mogłem napisać ten tekst, bo on mnie otrzeźwia, pozwala otrząsnąć się ze swojej pychy i zarozumialstwa, sprawia, że po raz kolejny muszę się zastanowić nad tym, co i jak robię.

Grażyna Płachcińska
psycholog, współpracownik Instytutu Psychologii Zdrowia

Kiedyś usłyszałam, że do pomagania potrzebne są trzy rzeczy: wiedza, doświadczenie i odrobina talentu. Im dłużej pracuję, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu o słuszności tego powiedzenia.
Jaką mocą pomagam? Chyba najłatwiej byłoby mi odpowiedzieć, że mocą boską i że staram się nie przeszkadzać klientowi w jego wędrówce po swoim życiu. A żeby nie przeszkadzać, uważnie słucham. Kiedy czegoś nie rozumiem, bo na przykład pogubiłam się kolejności, dopytuję, co było najpierw, a co potem. Często dowiaduję się o konkrety, żeby ich sobie nie wyobrażać, a wiedzieć i widzieć niejako oczami klienta. Kiedy zgubi wątek, podpowiadam, na czym skończył, kiedy brakuje mu słowa, na przykład żeby nazwać jakieś uczucia, podrzucam kilka bliskoznacznych do wyboru. Jeśli klient się zastanawia, cierpliwie czekam, aż odnajdzie w głowie to, co chce powiedzieć. Nie ponaglam.
Kiedy opowiada o powtarzających się zachowaniach, czasem pytam, po co to robi. I szukamy celu, a potem klient decyduje, czy można go było osiągnąć w ten sposób, czy nie. Jeśli nie, szukamy innego sposobu. A jeśli cel po sprecyzowaniu okazuje się nieosiągalny bądź niewłaściwy, szukamy nowego – możliwego do osiągnięcia i satysfakcjonującego. Wielu ludziom różne rzeczy wydają się niemożliwe do zrealizowania, bo nie pamiętają, a czasem nie wiedzą, jak to robić, jak drogę do celu dzielić na cząstki – więc posługując się kartką papieru, dzielimy ją na realistyczne etapy. Zachęcam do nagradzania samego siebie za osiągnięcia w realizowaniu poszczególnych kroków.
Proponując coś klientowi, objaśniam, czemu to ma służyć i dlaczego właśnie jemu to proponuję, a także jaki cel może osiągnąć. Uważam, że w ten sposób szanuję jego wolę, a ponadto moje propozycje – jeśli są jasne i konkretne – łatwiej jest przyjąć bądź odrzucić. Często się też zdarza, że klient proponuje własne rozwiązania. Czasami buduję intencje paradoksalne. I tak, kiedy na przykład klient mówi: „Tego się nie da zrobić”, „Nie można tego zmienić”, czasem po prostu potwierdzam: „Masz rację, tego się nie da zmienić. Chyba że… ty byś zdecydował inaczej”.
Lubię humor i używam go w pomaganiu. Czasem, parafrazując jakąś wypowiedź klienta, przerysowuję ją nieco, wyostrzam, a wówczas on może zobaczyć i usłyszeć te myśli, słowa, którymi sam siebie starszy lub sam sobie przeszkadza. Posługuję się też przypowieściami.
Jak powiedział mi kiedyś pewien klient, „przyjaźnie kibicuję”. Myślę, że w ten sposób jestem tuż obok klienta, ale staram się nie plątać mu się pod nogami, a raczej towarzyszyć. Staram się też pełnić rolę przyjaznego suflera. Inny klient skomentował to tak: „Aktor zna swoją rolę, ale czuje się pewniej, gdy jest przy nim dobry sufler”.
Pomagam też gestami i oczami. Natura wyposażyła mnie w duże i wyraziste oczyska, więc nimi również mówię. Zwłaszcza w chwilach, gdy dźwięki mogłyby przeszkadzać. Przecież podobnie jak ja patrzę i słucham uważnie klienta, tak on robi to samo. I kiedy na przykład zgubi jakieś słowo i wypowiedź staje się mniej zrozumiała, przechyla mi się głowa, a oczy patrzą, jakby szukały tego, czego brakuje. Klient widzi to na mojej twarzy i naprowadza mnie ponownie na właściwą ścieżkę, dodając brakujący fragment.
Mam wrażenie, że terapeuci czasem zapominają o znaczeniu w kontakcie z drugim człowiekiem języka niewerbalnego.

Anna Dodziuk
psychoterapeutka, Instytut Psychologii Zdrowia PTP

Nie mam wątpliwości, że główną siłą sprawczą mojego pomagania jest to, że od początku, bez żadnych warunków wstępnych, staram się akceptować osoby, którym pomagam. Oczywiście najważniejsze jest nastawienie, ale jego wyraźne okazywanie też: daję więc tej mojej akceptacji wyraz na tyle jasny, na ile potrafię. To wbrew zwyczajom i wbrew oczekiwaniom klienta, ale tak sobie staromodnie myślę, że kiedy mam do czynienia z człowiekiem skłopotanym i udręczonym (inni po pomoc nie przychodzą), najbardziej jest mu potrzebne życzliwe spojrzenie i dobre słowo. Nieraz mam poczucie, że daję je na kredyt, bo na początku wiele osób ma tyle napięcia, tak obronną postawę, a czasem i złość, że trudno wyobrazić sobie, co się kryje za szczelną fasadą. Jednak często mi się zdarza, że od razu potrafię wyobrazić sobie kogoś takiego jako dziecko i intuicyjnie wyczuć, jakich od początku swojego życia doznał urazów, które spowodowały, że właśnie tak funkcjonuje.
A skoro generalnie odbieram ludzi w ten sposób, to w miarę jak się odsłaniają i w procesie terapii coraz więcej się o nich dowiaduję, też coraz wyraźniej widzę, jakie ich spotykały cierpienia, jak próbowali sobie z nimi radzić i przetrwać – to mnie skłania do współczucia, a często i uznania, a nie ferowania ocen i osądzania. Jednym z głównych atutów mojego pomagania jest więc zdolność do odróżnianie człowieka od jego stereotypowego czy obronnego sposobu funkcjonowania.
Naturalnie nie zawsze mi się to udaje i wtedy traktuję to jako sygnał, że ta kobieta czy ten mężczyzna wpisują się w jakieś ślady moich własnych urazów. I to moja projekcja powoduje, że odbieram tę osobę, jakby była kimś z przeszłości i nie na nią, tylko na mego ojca czy moją macochę reaguję emocjonalnie, a klientka czy klient na te moje emocje adekwatnie odpowiada. Jeżeli o tym wiem i nie chcę brnąć w taki układ dalej, a decyduję się porozmawiać o tym lub przepracować z innym terapeutą, trudność znika. Najczęściej zresztą dzieje się to samoczynnie, kiedy w procesie grupowej integracji i odsłaniania się uczestników dość szybko wszelkie podobieństwa przestają być istotne.
Drugą ważną składową mojego podejścia do ludzi, którym pomagam, jest spójne wyobrażenie o tym, jak w ogóle funkcjonuje człowiek. Ten obraz jest nieskomplikowany i zarazem bardzo optymistyczny: wszyscy rodzą się z ogromnymi możliwościami, elastycznym sposobem reagowania na to, co się właśnie dzieje, i pozytywnym nastawieniem do świata. A potem urazowe przeżycia niejako oddalają człowieka od siebie, powodując stereotypizację jego sposobu reagowania. Inaczej mówiąc, każdy jest ofiarą urazów, jakich doznał w życiu i „każdy jest swoją zamrożoną historią”. Moim zadaniem jest pomoc w jej odmrożeniu, odreagowaniu bolesnych emocji nagromadzonych w przeszłości, z reguły w dzieciństwie, a także wypróbowaniu nowych zachowań adekwatnych do dorosłej sytuacji, tak żeby człowiek mógł skontaktować się z własną energią i przekonać się, że dysponuje nowymi możliwościami.
Wynikiem takiego sposobu myślenia jest dążenie do adekwatnego odczytywania emocji i potrzeb osoby, której pomagam. Nawet najlepsze moje hipotezy – bo nie wyobrażam sobie innego myślenia o kliencie i planowania terapii niż poprzez budowanie hipotez, zamiast posiadania definitywnych ustaleń – i najbardziej atrakcyjne pomysły szybko porzucam na każdy sygnał klienta, że nie są zgodne z jego wewnętrznym lub zewnętrznym światem. To pozwala precyzyjnie dobierać sposoby postępowania i techniki, decydować, kiedy w ogóle są potrzebne, a kiedy nie, oraz na bieżąco tworzyć nowy obraz danego klienta i danej sytuacji terapeutycznej.
Przy tym wszystkim bardzo sobie cenię mój zbierany latami „przybornik” – zestaw technik na różne okazje, których nauczyłam się na warsztatach, podpatrzyłam u innych prowadzących, wymyśliłam sama. Czasami muszę tylko „przejrzeć przybornik” i wybrać z zestawu technik i ćwiczeń to, co pasuje do danej sytuacji. Na przykład jeśli kobieta bardzo ostro osądza siebie w roli matki, chociaż dzieci są już dorosłe, mogę zwyczajnie poprosić inne kobiety w grupie żeby wypowiedziały swoją ocenę, ale mogę też (sięgając do starych zapasów) zainscenizować rozprawę sądową z oskarżycielem, obrońcami, świadkami i nawet ławą przysięgłych. Oddziaływanie tej techniki jest bardzo silne i dlatego posługuję się nią tylko w sytuacjach nadzwyczajnych, to jest kiedy zawodzą inne sposoby konfrontowania takiej matki z możliwością bardziej adekwatnego spojrzenia na siebie.
Zakładam, że obejrzenie swojego problemu z zewnątrz pomaga uzyskać poczucie panowania nad nim i zarazem – jeżeli dzieje się to w sytuacji grupowej – uzyskać informacje zwrotne, dowiedzieć się o doświadczeniach innych osób i o emocjach, jakie się w nich obudziły. W szerokim wachlarzu sposobów „wyciągania” problemu na zewnątrz najprostszy to głośne opowiedzenie o nim, ale też może to być na przykład upostaciowanie swojego lęku przez inną osobę lub kilka osób, rozmowa z jakimś swoim impulsem przedstawionym przez inną osobę itd. itp.
Inne założenie, które pomaga mi w pracy z ludźmi, jest bardzo proste: zawsze warto posługiwać się dowartościowaniem. Ta szufladka mojego przybornika jest obficie zaopatrzona, bo myślę, że negatywne informacje trafiały do ludzi i osadzały się w ich psychice w tak rozmaitych postaciach, że trzeba na nie mieć mnóstwo różnorodnych odtrutek. Oczywiste też jest dla mnie, że kiedy człowiek w sytuacji terapeutycznej ma zmagać się z jakąś trudną prawdą o sobie, pójdzie mu to lepiej, jeśli będzie lepiej o sobie myślał. Zresztą ten deficyt sam w sobie dla większości moich klientów jest tak trudny i bolesny, a samoocena stanowi tak istotny składnik zadowolenia z życia, że zajmowanie się nią zawsze jest pomocne i zawsze ma sens.
Staram się w jak największym stopniu wykorzystywać siłę grupy. Kiedy ktoś usłyszy od kilkunastu osób, że na przykład zasługuje na miłość albo że dawne zachowanie, które sobie do dziś wyrzuca, było uzasadnione przez tamtą sytuację życiową – nie sposób tego całkowicie odrzucić i pozostać przy starym sposobie myślenia. W grupie zwykle znajdzie się kogoś, kto dylematy podobne do moich konstruktywnie rozwiązał albo poradził sobie z podobnymi problemami – to nie tylko budzi nadzieję, ale też dostarcza wzorców postępowania. Zresztą w ogóle rozmaitość doświadczeń ujawnianych w grupie staje się często wsparciem i wzbogaceniem własnego doświadczenia życiowego.
Może jednak nie to wszystko decyduje o sile oddziaływania grupy, lecz atmosfera zrozumienia, bliskości i akceptacji. W niej człowiek odnajduje w sobie odwagę do odkrywania nierozpoznanych dotąd obszarów swojej psychiki, poszukiwania nowych rozwiązań i podejmowania nowych zachowań. I chociaż są one z jego punktu widzenia nowe, ten proces bywa i przez niego, i przez innych członków grupy, i przez terapeutę postrzegany jako powrót do samego siebie czy też odzyskiwanie siebie. Jeśli potrafię opiekować się tym procesem, sprzyjać mu i wspierać, wówczas zwiększa się moc mojego pomagania i zarazem świadomość, że jestem tutaj raczej asystentem, położną, osobą wspierającą niż autorem zmiany.